Site logo

Wprowadzić egzaminy na studia i do szkół średnich!

Wyobraźmy sobie jeden państwowy egzamin kończący studia. Zdają go wszyscy studenci. Część przedmiotów jest obowiązkowa, ale można dodatkowo wybrać z przedmiotów wskazanych przez CKE. Jego wyniki decydują o przyjęciu absolwentów do pracy, a firmy i instytucje mogą jedynie zadecydować, jak wyniki przekładają się na punkty rekrutacyjne. Absurdalne? Jasne. Pokazuje jak bardzo od rzeczywistości oderwał się polski system edukacji z egzaminami ósmoklasisty i maturalnym. Ja bym chciał zabić tego Frankensteina i ściąć mu trzy głowy:  ocenozę, punktozę i urawniłowkę.

Zmiana rządu i planowane zmiany w systemie edukacji rozbudziły nadzieję na zmiany w chorych rozwiązaniach dotyczących szkolnictwa powszechnego i akademickiego. Także tych dotyczących egzaminów na studia i do szkół średnich.

Egzaminy końcowe czy przeliczanie ocen?

Pojawiły się (nie po raz pierwszy) krytyczne uwagi o kształcie i sposobie przeprowadzania egzaminów kończących szkołę podstawową oraz matury na koniec liceów i techników. 

Część oponentów postuluje: znieść egzaminy końcowe. Argumentują, że lepiej na byłoby przeliczać oceny z klas V-VIII na punkty. “Wtedy mamy bardziej obiektywną ocenę ucznia/uczennicy niż z egzaminów pisanych w dni, które po prostu mogą być tymi gorszymi albo obarczonymi znacznym stresem”. Podobnie można pomyśleć o maturze. 

Przeciwnicy uwzględniania ocen z całego etapu edukacji przy ocenie na jego zakończenie zwracają uwagę na przewagę egzaminu wewnętrznego jako obiektywnego kryterium pomiaru. “Oceny w toku uczenia się są arbitralne. Zależą: raz – od wewnętrznych systemów oceniania dalej szkoły, dwa – od nauczyciela. Nie da się porównać tej samej piątki z biologii zdobytej w szkole A i w szkole B – ba nawet w tej samej szkole, ale u różnych nauczycieli. Już nie wspomnę o podciąganiu ocen pod koniec roku szkolnego, np. w przypadku wzorowych uczniów (bo brakuje do paska)”.

Każdy zwolennik danego rozwiązania pokazuje, jak można je naprawić. “Jeśli oceny nie są porównywalne, to należy to zmienić, bo to po prostu niesprawiedliwe. Jaki problem, aby wypracować standard oceny? No i wypracować odporność nauczycieli na uleganie rodzicom  – argumentują zwolennicy przeliczania ocen na punkty końcowe. ”Zmienić zakres i sposób przeprowadzania egzaminów przez CKE na bardziej przyjazny i mniej stresujący” – mówią obrońcy jednolitych egzaminów państwowych.

A może, zamiast robić kolejną operację na Frankensteinie, lepiej zabić to monstrum?

Jak karmimy szkolnego Frankensteina

Oficjalne egzaminy centralne na koniec szkoły są nieodrodnym dzieckiem XIX wieku – podobnie jak Frankenstein. To wtedy urodziło się przeświadczenie, że oficjalny, urzędowy placet to coś ekstremalnie ważnego zawsze i wszędzie. Utrwaliło się w Polsce za Sanacji (do dziś mamy mit “przedwojennej matury”) i pokutowało przez prawie pół wieku PRL. Mamy w sobie w Polsce coś takiego, że trzeba ustalić jakieś państwowe zasady i sprawdzać, czy są spełnione. W szkole przekłada się to na rozbudowaną, szczegółową podstawę programową oraz system kontroli jej przyswajania: kartkówki, sprawdziany, odpytywania, oceny. No i crème de la crème systemu: państwowe egzaminy końcowe.

Świat się zmienił. Mamy już trzecią dekadę XXI wieku, a my mozolnie karmimy szkolny system XIX-wieczny. Tak poukładana szkoła ma cel nadrzędny: oby uczniowie dostawali jak najlepsze oceny i jak najlepiej zdali egzaminy państwowe. Mamy “czerwone paski” za najwyższą średnią na koniec roku. Mamy ewaluacje Rad Pedagogicznych z wyników egzaminów i rozliczanie “jak nauczyciele przygotowują” do ich zdania. Mamy rankingi szkół budowane w oparciu o zdawalność egzaminów końcowych. To wszystko to twór pruskiego systemu państwowego i jego emanacji: glajchszaltującej szkoły powszechnej ( w imię zbudowania jednego narodu obywateli-żołnierzy armii masowej). Do tego mamy jeszcze cesarsko-królewski kult biurokracji i wszechwładnego urzędnika carskiego urzędu. Czy mogło powstać coś innego, niż potwór? 

Dlatego trzeba jednym cięciem ściąć trzy głowy Frankensteina: punktozę, ocenozę  i urawniłowkę

Po co nam punkty na koniec szkoły?

Najbardziej żarłoczną i żywotną głową Frankensteina jest punktoza. Wyniki egzaminów (punkty procentowe) są podstawą do stworzenia punktów rekrutacyjnych w rekrutacji na kolejny poziom edukacji. Egzaminy w ósmej klasie podstawówki współdecydują o przyjęciu do szkół średnich (obok ocen na świadectwie ósmoklasisty i pomniejszych parametrów, jak punkty “za pasek” czy wolontariat). Te drugie decydują o przyjęciu na zdecydowaną większość kierunków studiów (poza wyjątkami, np. studiów artystycznych czy wojskowych). Tworzone są skomplikowane algorytmy, jakie wagi nadać jakim przedmiotom egzaminacyjnym i które z nich wliczać do punktacji w rekrutacji. Tak właśnie to działa. Aż dziwne, że przedszkolaki nie dostają punktów do rekrutacji w podstawówkach.

Skoro punkty są ważne, to każdy rodzic, nauczyciel i uczeń walczy o jak największą ich liczbę. Wtedy rzeczywiście zła kondycja w dzień egzaminu i kiepski wynik są dramatem. Bo ktoś nie dostanie się do wybranej szkoły albo na uczelnię. I dlatego tak ważny jest status centralnego egzaminu państwowego. W końcu egzaminowanie musi być sprawiedliwie, prawda?

Mania oceniania

Nic dziwnego, że system oświatowy wymusza wstawianie ocen końcowych, a statuty szkół minimalną liczbę ocen w semestrze z danego przedmiotu. Głowa Frankensteina nazywana ocenozą kiwa z pozorną mądrością i rośnie w siłę. Cała para przy naprawie systemu idzie w kierunku, aby oceny były jak najbardziej zobiektywizowane. Domyślnie: rzetelny nauczyciel to ten, którego oceny są adekwatne do oceny z egzaminu ósmej klasy albo matury. Jeśli są niższe od egzaminacyjnych: jest “za surowy”. Jeśli wyższe: “zbyt łagodny i zawyża oceny”. Pewnie pod wpływem nacisku rodziców – domyślają się krytycy.

O szczęśliwi nauczyciele, którzy nie prowadzą przedmiotów egzaminacyjnych. Mogą spokojnie ignorować naciski na ocenianie, zwłaszcza “sprawiedliwe ocenianie”.

Jeśli porozmawiamy ze światlejszymi nauczycielami, mówią wprost, że oceny są im zbędne do edukowania dzieci i młodzieży. Potrafią przekazywać wiedzę, kształcić umiejętności, wychowywać, motywować, dawać informację zwrotną i budować szacunek bez arsenału ocen. No ale oceniają, bo muszą.

Kijowo, ale jednakowo

Wspomniałem już dwa razy o “sprawiedliwym egzaminowaniu” i “sprawiedliwym ocenianiu”. Nie przez przypadek. “Sprawiedliwość” to maska, pod którą ukrywa się trzecia, najbardziej jadowita głowa Frankensteina: urawniłowka. Postrzeganie, że wszyscy mają być traktowani tak samo, równo. Niezależnie od swoich predyspozycji, zainteresowań, marzeń, planów, kapitału społecznego. Jak oceniać – to wszędzie tak samo. Jak rektrutować – to według tych samych zasad. Uczeń, a potem kandydat do liceum, technikum, na studia – wszyscy stają przed takim samym plutonem egzekucyjnym. Mogą co najwyżej wybrać kaliber broni i rodzaj pocisków: przedmioty egzaminacyjne w rekrutacji do szkół średnich, fakultatywne przedmioty na maturze i algorytmy liczące w danej szkole wyższej.

I ta paszcza urawniłowki kąsa nas przez cały system edukacyjny. Klasy szkolne według rocznika urodzenia. Zaliczanie danej partii materiału w tempie równym dla wszystkich uczniów. Minimalne limity ocen dla każdego nauczyciela. Wagowe systemy oceniania nieuwzględniające różnicy w przedmiotach.

Róbta, co chceta

Marzy mi się system, w którym Frankenstein umarł i nikt za nim nie tęskni. Kiedy szkoły oraz uczelnie różnią się między sobą i nikt z tego nie robi problemu. Gdzie każde dziecko zdobywa wiedzę i umiejętności w swoim tempie. Gdzie możliwe jest dopasowanie ścieżek edukacji do zainteresowań, predyspozycji i możliwości danego młodego człowieka. Gdzie nie ma w szkole ocen innych, niż opisowe. Tak, wiem – trzeba byłoby zmienić pierdyliard rzeczy w polskiej szkole. I to ewolucyjnie, bo kolejna rewolucja oznacza kolejne ofiary. Pewnie trzeba byłoby zacząć od obecnych przedszkolaków.

Marzy mi się, system, gdzie liceum i technikum organizuje swój system rekrutacji. W żaden sposób nie biorąca pod uwagę ocen ze szkoły średniej (nie mówiąc o egzaminach końcowych). Jedna szkoła robi egzamin wstępny z matematyki i fizyki do klasy ścisłej, bo tam chce kształcić “dziobaków”, a do klasy humanistycznej trzyminutowe “szybkie randki” dla kandydatów z rozmową o literaturze, filmie i sztuce – bo chce tam kreatywnych erudytów. W końcu każde liceum i technikum wie, jakie osoby chciałaby mieć za wymarzonych uczniów. Prawda?

Marzy mi się rekrutacja na studia, kiedy wykładowcy nie zwracają uwagi na wyniki matur oraz oceny z liceów i techników. Każda uczelnia rekrutuje po swojemu. Egzaminy ustne, pisemne, testy, rozmowy kwalifikacyjne, eseje kandydatów, filmy, autoprezentacje. W końcu każda uczelnia wie, jakie osoby chciałaby mieć za wymarzonych studentów. Prawda?

Spełnienie moich marzeń miałoby oczywiście swoje konsekwencje. Na pewno rekrutacja wymagałaby więcej czasu, wysiłku i zaangażowania. Kto wie – może na niektóre szkoły średnie i uczelnie trwałaby pół roku albo dłużej?  Jestem jednak przekonany, że mielibyśmy bardziej zaangażowanych i zmotywowanych uczniów i studentów, a kształcenie dawałoby lepsze efekty.

Ktoś może powiedzieć, że zabicie tego naszego edukacyjnego Frankensteina byłoby kosztowne (chociaż mogłoby się okazać, że i finansowo wyszlibyśmy na plus). Że to dużo pieniędzy i nas na to w Polsce nie stać. Pytanie, czy stać nas w Polsce na to, żeby dalej karmić tego potwora.

Koniec artykułu. Może sprawdzisz inne treści?

Sprawdź inne artykuły, które mogą Cię zainteresować

Raport Student w Pracy 2016

Kilka dni temu zostały ogłoszone wyniki badania „Student w Pracy 2016”. Jakie wnioski? Z udzielonych odpowiedzi jasno wynika, że żakom zależy przede wszystkim na dobrze

Czytaj więcej »

Drugi kierunek ciągle bezpłatny

O rok dłużej niż zakładano będzie można bezpłatnie równolegle studiować na dwóch kierunkach studiów! Wszystko za sprawą luki prawnej, którą znaleźli sami studenci. Ministerstwo oficjalnie

Czytaj więcej »
Portal Studia.pl wykorzystuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci pełnego dostępu do jego funkcjonalności i gromadzeniu danych analitycznych. View more
Akceptuję