Site logo

Korona Ziemi – Aconcagua

Najwyższym szczytem znajdującym się poza azjatyckimi pasmami górskimi jest potężny masyw (Aconcagu6962 m n.p.m.) i, leżący w paśmie Andów Centralnych i Kordyliery Głównej, kilka kilometrów od granicy argentyńsko-chilijskiej. Szczyt ten o wysokości 6962 m n.p.m. jest również najwyższym punktem obu Ameryk i Półkuli Zachodniej. Jego nazwa pochodzi z języka keczua, w którym słowo „acconcahuac” oznacza „kamienny strażnik”. Dzisiejsza trasa Santiago–Mandoza jest starym szlakiem komunikacyjnym, nad którym według miejscowej ludności rolę strażnika pełni właśnie wierzchołek Aconcagui.

Cały masyw jest zbudowany głównie z granitów i osiąga długość 60 km. Z racji nie największych trudności technicznych góra ta stanowi popularny cel dla alpinistów. Decydujące znaczenie sukcesu szczytowego ma tutaj pogoda oraz odpowiednia aklimatyzacja.

„The Throne of the Sun. Tiger Energy Expedition”

Wyprawa w Andy była częścią dużego projektu, który nazwaliśmy: „The Throne of the Sun. Tiger Energy Expedition” („Tron Słońca. Ekspedycja Tiger Energy”), podczas którego podróżowaliśmy po obu Amerykach, od wybrzeża Oceanu Arktycznego oraz osady Deadhorse na Alasce, aż po chilijskie Punta Arenas oraz na Ziemię Ognistą. Nasza przygoda rozpoczęła się na lotnisku w Santiago de Chile. Zawsze najtrudniejszą częścią każdej wyprawy jest jej początek ― trzeba się bowiem szybko zaadoptować do nowych warunków klimatycznych i kulturowych. Tak było i tym razem. Nasze organizmy dość mocno odczuły zmianę strefy klimatycznej, czasowej oraz pory roku. Po spędzeniu kilku dni w chilijskiej metropolii udaliśmy się do odległego o dwie godziny jazdy autobusem Valparaiso oraz Vina del Maar. Są to typowe ośrodki rekreacyjne, popularne wśród turystów z całego świata. Po regeneracji sił wsiedliśmy w nocny autobus jadący do leżącej w Argentynie Mendozy. Podczas podróży sporo emocji dostarczył nam podjazd do tunelu na granicy chilijsko-argentyńskiej, wiodący po olbrzymiej ilości serpentyn. Po kontroli granicznej ruszyliśmy do oddalonej jeszcze o 200 km Mendozy. O poranku byliśmy na miejscu. W Mendozie zakwaterowaliśmy się w hotelu i cały dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie tego miasta. Następnego dnia wcześnie rano udaliśmy się do Dyrekcji Zasobów Odnawialnych, gdzie uzyskuje się zezwolenie wspinaczkowe. Po wypełnieniu formularza i wpłaceniu odpowiedniej kwoty wszystkie formalności były załatwione. Zrobiliśmy ostatnie zakupy żywności oraz paliwa do gotowania i ruszyliśmy lokalnym autobusem do Puente del Inca (2700 m n.p.m.), niewielkiej wioski, z której rozpoczyna się wędrówka na szczyt. Na miejscu byliśmy tuż przed zachodem słońca, więc naszą wędrówkę postanowiliśmy rozpocząć z samego rana. Na końcu potężnej doliny wznosiła się olbrzymia góra, górująca prawie 4,3 km nad nami w świetle zachodzącego słońca wyglądała magicznie.

Horcones Halley

Do wejścia na szczyt wybraliśmy drogę wiodącą Doliną Horcones. Zaczyna się ona w miejscowości Peunte del Inca na wysokości 2500 m n.p.m. Na początku trzeba pokonać ok. 35 km trekkingu do będącego Base Camp’em (BC) obozu zwanego Plaza de Mulas (4330 m n.p.m.). Etap ten pokonaliśmy w trzy dni, mając na plecach po sześćdziesiąt kilogramów ekwipunku (w trakcie całej wyprawy nie korzystaliśmy z mułów). W BC mogliśmy rozłożyć nasz namiot bazowy i spokojnie odpocząć przed dalszą wspinaczką. W sumie na regenerację sił przeznaczyliśmy dwie doby. Po tym okresie zbadaliśmy u lekarza obozowego poziom saturacji tlenu we krwi. Jest to wskaźnik, który informuje jak przebiega proces adaptacji organizmu do dużych wysokości. Nasz wynik wyszedł powyżej przeciętnej, więc następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Początkowy fragment trasy prowadził po nieprzyjemnych piarżyskach. Po kilku godzinach minęliśmy miejsce, gdzie zazwyczaj stoją namioty obozu I (Camp 1), zwanego także: „Camp Kanada”. Minęliśmy go i po około godzinie dotarliśmy do Camp Alaska (5150 m n.p.m.). Tam przenocowaliśmy i następnego dnia doszliśmy do Camp 2 („Nido de Condores”, 5600 m n.p.m.), gdzie nie zastaliśmy żadnego namiotu. Pogoda była słoneczna, ale dosyć zimna i wietrzna. Rozłożyliśmy nasz obóz i w ramach aklimatyzacji weszliśmy do Camp 3 („Berlin”, 5950 m n.p.m.). Miejsce to położone jest na eksponowanej grzędzie skalnej, narażonej na huraganowe wiatry. W tym sezonie jeszcze nikt tutaj nie nocował. Niestety, po poprzednich wpinaczach pozostał nieprzyjemny widok – porozrzucane po obozowisku śmieci. Tuż przed zmrokiem wróciliśmy do „Nido”. Następnego dnia przenieśliśmy nasz obóz do „Berlina”. W miejscu tym ciężko było regenerować siły, gdyż w skały uderzał silny wiatr, wywołując dźwięk podobny do ryku silnika samolotu odrzutowego, przez co nie mogliśmy zasnąć. Następnego dnia postanowiliśmy zaatakować szczyt. Po kilku godzinach doszliśmy do trawersu, na którym wiał huraganowy wiatr. Mimo, że do sukcesu brakowało nam jeszcze ok. 200 m, postanowiliśmy zawrócić. Występujący w Andach „el viento blanco” (tzn. „biały wiatr”) jest tak mocny, iż z trudem można się utrzymać na nogach. Nasza decyzja była zatem rozsądna, ponieważ wyżej moglibyśmy być narażeni na niebezpieczeństwo. W „Berlinie” złożyliśmy namiot i z całym ekwipunkiem wróciliśmy do Plaza de Mules, gdzie mogliśmy trochę zregenerować siły.

Atak szczytowy

Po tym odpoczynku czuliśmy się mocni i dobrze zaaklimatyzowani. Ruszyliśmy od razu do obozu II („Nido de Condores”), który osiągnęliśmy po kilku godzinach marszu. Miejsce to miało być naszym obozem szturmowym. Zdecydowaliśmy się „biwakować” niżej niż poprzednio, co znacząco wpłynęło na nasze samopoczucie w dniu ataku szczytowego, gdyż musieliśmy pokonać ponad 1300 m deniwelacji. Jeden dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek i ok. 7 rano następnego dnia ruszyliśmy. Pojawiające się pierwsze promienie oświetlały nam drogę i podniosły temperaturę powietrza. Szybko zdobywaliśmy wysokość i po 45 minutach minęliśmy „Camp Berlin”. Po jakimś czasie dotarliśmy do ruin schronu Independencia – określanego mianem najwyżej położonej budowli na świecie. Tam zrobiliśmy przerwę na „lunch”, co w praktyce oznaczało porcję żywności liofilizowanej o smaku strogonowa z polędwicy wołowej. Na tej wysokości był to prawdziwy rarytas. Około godziny później ruszyliśmy dalej. Na znanym z silnego wiatru trawersie tym razem panowała niesamowita cisza. Dzięki temu szybko osiągnęliśmy wylot potężnego żlebu – Canalety. Dalsza trasa prowadziła piarżyskiem tego żlebu na grań szczytową. Poruszanie się nim wyglądało mniej więcej tak: dwa kroki do góry, a później 1,5 w tył zsuwając się wśród ruchomego piarżyska. Wtedy doszło do niezwykłego spotkania, wokół wierzchołka, do którego się zbliżaliśmy latał w niesamowitej ciszy szybowiec. Bezszelestnie pokonywał kolejne metry, zataczając wokół szczytu spiralę. Kilka minut później byliśmy już na grani szczytowej, którą kilkadziesiąt metrów odgradzało od szczytu. W końcu mocno zmęczeni doszliśmy do usytuowanego na wierzchołku charakterystycznego niskiego krzyża. Miesiące przygotowań do wyprawy zaowocowały… znajdowaliśmy się na najwyższym szczycie Ameryki Południowej – Aconcagui. Sam wierzchołek nie wygląda bardzo efektownie – jest płaski i ma wielkość boiska do koszykówki. Po zrobieniu zdjęć i wypiciu miniaturowego szampana rozpoczęliśmy zejście w dół. Schodziliśmy „na skróty”, czyli olbrzymim stożkiem piargowym rozpoczynającym się u wylotu Canaletty, a kończącym się nieopodal naszego namiotu czekającego na nas w Nido. Do niezawodnego Marabuta dotarliśmy już po zmroku. Tam szybka i skromna kolacja (na którą się składał budyń wiśniowy) i upragniony sen. Następny dzień to zejście do Plaza de Mulas, skąd po jednodniowym odpoczynku zeszliśmy do Peunte del Inca. Tam mogliśmy zjeść upragnione lomito (lokalna odmiana hamburgera) i spoglądać na górujący nad nami zdobyty kilka dni wcześniej wierzchołek Aconcagui.

Michał Apollo, Marek Żołądek

Za opiekę merytoryczną chcieliśmy podziękować prof. Janowi Lachowi z Instytutu Geografii UP oraz prof. Romanowi Malarzowi – Prorektorowi ds. Studenckich i Współpracy z Oświatą UP.

 

 

Artykuł zaczerpnięty z  gazety studenckiej “Konspekt”. W następnym numerze „Konspektu” najwyższy szczyt Australii – Góra Kościuszki.

Koniec artykułu. Może sprawdzisz inne treści?

Podróż na Wschód?

Przez dwa dni uczestnicy warszawskiej konferencji “Wschodni Wymiar Mobilności” zastanawiali się nad problemem niskiej frekwencji studentów, którzy chcieliby rozpocząć edukację w krajach tzw. Partnerstwa Wschodniego.

Czytaj więcej »

Sztuka wojny w biznesie

Wydział Zarządznaia Uniwersytetu Łódzkiego zaprasza na drzwi otwarte, które odbędą się 27 marca 2010r. (sobota) o godzinie 11:00 (Łódź, ul. Matejki 22/26).  Jakie możliwości daje

Czytaj więcej »
Portal Studia.pl wykorzystuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci pełnego dostępu do jego funkcjonalności i gromadzeniu danych analitycznych. View more
Akceptuję