Site logo

Największe problemy polskiego szkolnictwa wyższego

Mówiąc krótko i zwięźle: jest źle i nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie coś się zmieniło. Mowa oczywiście o stanie polskiej edukacji, która mimo licznych inicjatyw nadal nie potrafi dostosować się do wymogów współczesnej, dynamicznie zmieniającej się gospodarki. Pierwsze problemy zaczynają się bowiem już w szkołach podstawowych, a następnie są tylko potęgowane. Co jest zatem największym utrapieniem polskiego szkolnictwa?

Dostosowanie limitów przyjęć na poszczególne kierunki studiów do wymogów rynku pracy

“Uczelnie są zobowiązane do analizy rynku pracy i ustalania limitów przyjęć w odniesieniu do uzyskanych danych” – to jednak tylko teoria, gdyż bardzo często limity przyjęć na mało perspektywiczne kierunki studiów są podnoszone ze względu na dużą liczbę kandydatów. Właśnie w tym aspekcie najłatwiej zaobserwować podejście ilościowe wielu polskich uczelni. Walka o kandydata była dodatkowo podsycana przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, które płaciło uczelniom “od studenckiej głowy” – bez znaczenia czy myślącej, czy też nie. Trudno się zatem dziwić, że uczelnie pozyskiwały kandydatów wszelkimi, możliwymi sposobami i nie przejmowały się trudną sytuacją pedagogów, ekonomistów czy politologów na rynku pracy przy okazji ustalania limitów przyjęć na poszczególne kierunki.

Sytuacja ma jednak się zmienić od roku akademickiego 2015/2016 – “Przy podziale środków finansowych na naukę brane będą pod uwagę m.in.: poziom naukowy prac prowadzonych w danej jednostce i ich znaczenie dla rozwoju nauki, praktyczna użyteczność uzyskanych wyników, w tym znaczenie dla rozwoju innowacyjności gospodarki. Z kolei wysokość dotacji na budowę dużej infrastruktury badawczej oraz inwestycje budowlane, będzie zależała m.in. od wpisania na Polską Mapę Drogową Infrastruktury Badawczej, posiadania programu badań naukowych.”

Już teraz podniosły się jednak głosy sprzeciwu humanistów, którzy twierdzą, że nowe regulacje doprowadzą do całkowitego upadku kierunków humanistycznych, społecznych i innych „mało rynkowych”. No cóż, nie sposób nie przyznać racji humanistom, gdyż wielu kandydatów wybiera studia pod kątem możliwości przyszłego zatrudnienia, ale czy wszyscy? Rekrutacja na rok akademicki 2014/2015 pokazuje wyraźnie, że kandydaci nadal chętnie decydują się na studiowanie psychologii, pedagogiki czy ekonomii, a gromnym zainteresowaniem cieszą się kierunki o profilu kryminalistycznym.

Faktem jest jednak, że kandydatów nie wystarczy do wypełnienia limitów na wszystkich uczelniach. Niż demograficzny i bardzo kiepskie wyniki egzaminów maturalnych powodują, że liczba potencjalnych kandydatów topnieje w oczach. Gdy doliczymy do tego jeszcze osoby, które nie chcą studiować i decydują się na wyjazd do państw europy zachodniej, to robi się bardzo nieciekawie.

Jak zatem rozwiązać ten problem? Czy likwidacja kierunków humanistycznych jest jedynym rozwiązaniem? Pytanie retorycznie: dlaczego na wszystkich uczelniach musi być wykładana np. pedagogika lub filozofia? Czy nie można uczynić tych kierunków prestiżowymi, prowadzonymi w ścisłej współpracy przez kilka uczelni i z nowoczesnym programem kształcenia? Teoretycznie można, ale ucierpiałaby na tym duma i starożytne wartości, którymi kierują się poszczególne uczelnie. Mają w tym zresztą sporo racji, ale czy w imię wyższych wartości, czyli poprawy jakości kształcenia, nie można doprowadzić do wdrożenia rewolucyjnych zmian?

Ścisła współpraca uczelni ze szkołami gimnazjalnymi i ponadgimnazjalnymi

Polskie uczelnie nauczyły się już współpracować ze środowiskiem biznesowym. Kontakty te trudno nadal określić mianem ciepłych, efektywnych i korzystnych dla obu stron, ale jest zdecydowanie lepiej niż jeszcze kilka lub kilkanaście lat temu. Jak jednak wygląda współpraca uczelni ze szkołami gimnazjalnymi i ponadgimnazjalnymi, które mają fundamentalny wpływ na poziom wiedzy przyszłych kandydatów na studia? W najlepszej sytuacji są oczywiście uczelnie, które prowadzą własne zespoły szkół, czyli gimnazja i licea. Mogą one m.in. oddelegować część wykładowców akademickich do prowadzenia zajęć z uczniami, urozmaicić programy nauczania czy wprowadzić dodatkowe zajęcia, których charakter będzie zgodny z ofertą programową uczelni. Problemem są oczywiście limity przyjęć i fakt, że z zespołów szkół najczęściej korzystają lokalni uczniowie. Liczba takich szkół jest jednak zdecydowanie zbyt mała, żeby mogła skutecznie rozwiązać problem niedoborów wiedzy wśród kandydatów na studia.

Teraz zasadnicze pytanie: co mogą zrobić uczelnie? Teoretycznie mogą organizować dodatkowe zajęcia w szkołach, zapraszać uczniów na rozmaite warsztaty/wykłady, uczestniczyć aktywnie w procesie nauczania, etc. W praktyce wszystko jest jednak ściśle uzależnione od dostępnych środków finansowych. Łatwo zatem się domyśleć, że uczelnie po prostu nie mają na taką aktywność pieniędzy i wolą przeprowadzić np. niezbędny remont swojej infrastruktury. W efekcie cierpią na tym sami uczniowie, szkoły gimnazjalne i ponadgimnazjalne, a na końcu również szkoły wyższe, których funkcjonowanie jest ściśle uzależnione od ilości przyjętych kandydatów. Można co prawda usłyszeć komentarze, że „stawiamy teraz na zwiększenie liczby studentów zagranicznych”, ale czy jest to korzystne dla prestiżu poszczególnych uniwersytetów? Import tysięcy studentów z terenów dawnej Ukrainy raczej nie wpłynie korzystnie na jakość naszego systemu edukacji.

Co można zatem zrobić? Wygospodarować trochę wolnych środków na wsparcie lokalnych szkół gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych. Organizacja ciekawych warsztatów na terenie uczelni nie będzie wielkim wyzwaniem organizacyjnym, a na pewno przyczyni się do budowy solidnych fundamentów współpracy między uczelnią a szkołą. Można także, wzorem uczelni niemieckich, organizować tzw. Uniwersytety Dziecięce, o których pisaliśmy tutaj: Uniwersytety Dziecięce w Polsce.

Wymogi administracyjne i organizacyjne

Pamiętacie niedawną aferę z nauczycielami w roli głównej? Oburzano się wtedy, że próba zwolnienia nauczyciela mianowanego jest praktycznie niewykonalna – co oczywiście nie miało wiele wspólnego ze stanem faktycznym. Jak wygląda sytuacja w szkolnictwie wyższym? Niestety, zdecydowanie gorzej. Do stworzenia wydziału potrzebnych jest 6 samodzielnych pracowników dydaktycznych, czyli takich, którzy posiadają stopień naukowy doktora habilitowanego. Do prowadzenia doktoryzacji potrzebnych jest już 8 pracowników z „dr hab.” przed nazwiskiem. Do nadawania habilitacji potrzebnych jest już 12…

Teraz rzeczywiście można mówić o niemożności zwolnienia samodzielnego pracownika dydaktycznego, gdyż bez niego wydział po prostu nie może funkcjonować. Proces zatrudniania młodych wykładowców jest zatem mocno utrudniony i ściśle uzależniony od możliwości finansowych danego wydziału. Zasada jest bardzo prosta: jeśli starczy pieniędzy w budżecie, to wakat się znajdzie. Efek? Dla młodych, zdolnych naukowców, którzy chcą realizować misję kształcenia młodego pokolenia, nie ma często miejsca na rodzimych uczelniach. Wakaty znajdują się jednak na zachodnioeuropejskich i amerykańskich uniwersytytach, które z otwartymi rękoma przyjmują doskonale wykształconych polskich naukowców. Kto będzie zatem wykładał na polskich uczelniach za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat?

Kolejny problem to rosnąca biurokracja, której muszą stawić czoła wykładowcy. Wróćmy teraz do zeszłorocznej batalii prof. Bartyzela z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, który w następująćy sposób wyraził swoją opinię na temat nowej koncepcji Syllabusów:
„Stoimy przed wyborem: czy zajmować się tym, co do nas należy, czyli faktycznym nauczaniem, badaniami i pisaniem książek, czy wypełnianiem tasiemcowych kwestionariuszy wrzucanych do paszczy nigdy nienasyconego Molocha biurokracji panującego nad nauką?”

Wymagania, które proces boloński stawia przed uczelniami, przybierają momentami komediowy charakter, którego nie powstydziliby się nawet twórcy serialu “Latający cyrk Monty Pythona”. Warto jednak dodać, iż najlepsze europejskie uczelnie, czyli Uniwersytety Oxford i Cambridge, kompletnie zignorowały wymogi odnośnie “syllabusów”. Więcej informacji o proteście prof. Bartyzela znajdziesz tutaj: “Profesor Jacek Bartyzel idzie na wojnę z biurokracją.

To oczywiście tylko wierzchołek góry lodowej, gdyż podobnych wymogów, obowiązków i restrykcji, które negatywnie wpływają na jakość kształcenia, można znaleźć w polskim szkolnictwie wyższym znacznie więcej. Czy uczelnie mogą jednak funkcjonować bez formalnych reguł? Odpowiedź znajdziemy na amerykańskim rynku edukacyjnym, gdzie uczelnie (nawet te publiczne) cechują się ogromną autonomią, z której niezwykle chętnie korzystają przy każdej, możliwej okazji. Polskie uczelnie są natomiast podporządkowane regulacjom rządowym i finansowaniu, które płynie z państwowego budżetu. Mamy więc tutaj do czynienia z klasyczną metodą “kija i marchewki”, gdzie kijem są liczne przepisy i regulacje prawne, a marchewką państwowe pieniądze, od których uzależnione jest funkcjonowanie wielu placówek.

Autor: Miłosz Szkudlarski

Koniec artykułu. Może sprawdzisz inne treści?

Sprawdź inne artykuły, które mogą Cię zainteresować

Portal Studia.pl wykorzystuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci pełnego dostępu do jego funkcjonalności i gromadzeniu danych analitycznych. View more
Akceptuję